Newsy

„Banda” z centrum Horyńca – wspomnienia z lat 90tych dla Bogdana

Każdy mieszkaniec Horyńca staje się cząstką jego historii. Do opisania takiej cząstki naszej miejscowości zainspirowała mnie nagła śmierć mojego kolegi z dzieciństwa: Bogdana. Koniec lat 80tych i początek lat 90tych to okres dzieciństwa gromady dzieciaków mieszkających w centrum Horyńca obejmujących teren od centrum Horyńca z „Leśniczówką” za GOKiem, po Mazurów przed blokami i Gołębiowskich obok boiska. Dzieciaki z tego rejonu zazwyczaj trzymały się razem, tworząc coś w rodzaju bandy. Wymienię nawet imiona tej męskiej części: Adam, Arek, Grzegorz, Grzesiek, Mariusz, Andrzej, Paweł, Marek, Bogdan, Marian, Darek, Krzysiek. Cały Horyniec dzielił się wtedy na takie rejony i bandy dzieciaków, które grasowały na danym terenie. Każda banda miała swoją unikalną historię, swój szczegółowo określony teren i hersztów, którzy byli głównymi pomysłodawcami na spędzanie czasu. Jeszcze do końcówki lat 90tych był to okres, kiedy bawiono się głównie na podwórkach, telewizja czy komputery to była marginalna rozrywka. Wtedy praktycznie cały dzień spędzało się na zewnątrz, nie ważne czy to było lato czy zima. Czytanie takich wspomnień dla dzisiejszych dzieci może się wydawać jakimś kosmosem, niemal powieścią przygodową!

Nasz teren, gdzie się bawiliśmy zamykał się prawie całkowicie w centrum Horyńca włączając park, centrum, sanatorium Metalowiec z parkiem, po bloki i okolicę boiska. W latach 90tych dzieci były niezwykle pomysłowe. Często potrafiły być cały dzień poza domem, bo pożywienie znajdywano w terenie, głównie owoce i orzechy. Gdy była jesień, czy czas dojrzewania truskawek, bandy takie potrafiły ogołocić pola i drzewa z owoców. Zawsze coś było do jedzenia, dzieciaki wspinały się po drzewach jak małpy, żeby zjeść wiśnie, śliwki, jabłka czy gruszki. Często były to drzewa sąsiadów, którym nie odpowiadało to, że kilku dzieciaków wchodzi na drzewo, łamie gałęzie i objada niczym szpaki. Ale jakie dziecko wtedy rozumiało coś takiego jak własność do drzewa? Tylko czasem jacyś nawiedzeni ludzie gonili z pałami i nie wiadomo dlaczego chcieli bić za niewinne zjedzenie paru owoców.

Wtedy też nie przelewało się z pieniędzmi. Ponieważ mieszkaliśmy w centrum, mieliśmy sposoby na to, by zarobić parę groszy. Wielu zbierało wtedy butelki i sprzedawało w sklepie. Wtedy kilka butelek wystarczyło, by urządzić ucztę: więcej do szczęścia nie trzeba było jak frukton i draże. Jeżeli ktoś miał cierpliwość, to mógł zbierać zioła, owoce, a nawet… ślimaki.

Naszym głównym sposobem spędzania czasu był sport. Uprawiało się niemal wszystkie dyscypliny sportowe, w zależności od tego czy były mistrzostwa świata w piłce, czy też olimpiada, albo play off NBA. Mieliśmy w centrum swego terenu boisko szkolne, stąd graliśmy we wszystko co było możliwe: piłka nożna, koszykówka, piłka ręczna, siatkówka, baseball, rugby, tenis, lekkoatletyka. Do tego podchody, eurobiznes, karty, scrabble, kiczka, chowanego, łapanego, budowanie ziemianek, szałasów…

Na naszym terenie była niezwykle aktywna ekipa, wtedy było tysiąc pomysłów na minutę. Dorośli często robili ogniska i bawili się przy nich, my też organizowaliśmy takie nocne zabawy z pieczeniem jabłek i chleba na ogniu. Z jednej strony była zabawa, z drugiej domowe obowiązki. Zdarzały się też okresy kłótni i wojen. Dochodziło wtedy do ostrzałów z daleka przy pomocy pręta, na który nabijało się jabłka i rzucało w przeciwnika 100 metrów dalej. Przy zaogniających się konfliktach dochodziło nawet do obrzucania się kamieniami! Po paru dniach ciszy znów nastawał czas wspólnych gier, zabaw, wypraw w teren. Do takich opisów można dodawać bardziej szczegółowe opisy zwariowanych pomysłów, jak straszenie przechodniów w centrum Horyńca petardami. Kupowało się wtedy małe petardki o długości zapałki, przedłużało lont przy pomocy plastikowego patyczka z lizaka i czekało gdzieś dalej. Gdy akurat obok ktoś szedł i petarda wystrzeliła, śmialiśmy się do rozpuku patrząc jak ludzie odskakują. Ryzykowne było podwędzanie pustych butelek zalanym w sztok żulom w ich melinach. Oni też sprzedawali butelki. Kopaliśmy jakieś dziury w ziemi, nakrywaliśmy je i maskowaliśmy, kryjąc się pod ziemią. To przez filmy „o Wietnamie”. Każdy miał jakieś kolekcje, czy to obrazki z gum turbo, naklejki z kukuruku, kapsle, monety, puszki. Nawet horynieckie żule były bardziej przystępne, grało się z nimi w szachy, czy też warcaby na szachownicach w parku czy też innych miejscach.

To bardzo krótki opis dzieciństwa dzieciaków z centrum Horyńca. W pewnym momencie większość z nas rozjechała się w różne strony kraju i świata. Piaskowe otwarte boisko zasypano i nalepiono wszędzie śmierdzącej gumy, tak pogrzebany został bezpowrotnie krajobraz naszego dzieciństwa… pozostał tylko w naszych wspomnieniach. Jeden z nas niestety już odszedł, mimo iż jesteśmy wszyscy koło 30stki… Bogdan będzie zawsze w naszych wspomnieniach jako ten szczęściarz, który zawsze coś musiał znaleźć i wygrać.

4 komentarze

    • Miśka

      Zielona gorka to nie wiem,ale my na blokach chodziliśmy na „łysą górkę” a w zimie jeździlismy na sankach na „Radróżce” a teraz wszystko pozarastało krzakami i dzieciaki musza jeździc na głównej drodze nad Zalew. Fajnie kiedys bylo 🙂

      • Grażyna

        w czasach mojego horynieckiego dzieciństwa ,, zielona górka” to górka na działkach w ogrodzie. piękny kawałek porośnięty fiołkami. tam było miejsce na podchody i inne zabawy:))

  • Mariusz (Major)

    Super to były czasy… Fajnie by było się cofnąć w czasie do tamtych pamiętnych lat i przeżyć to jeszcze raz…
    Śmierć stawia nas w obliczu bezsilności, która nas obezwładnia i zabiera w nieznane. A kiedy pojawia się kradnąc ukochaną osobę, przeszywa serce bólem i odznacza w nim swoje piętno, które przypomina nam stale jacy jesteśmy wobec niej bezsilni.
    Przyjmijcie Państwo wyrazy najgłębszego współczucia i żalu z powodu śmierci Bogdana…
    Świeć Panie nad Jego duszą.