Historie z UPA

Bandy UPA na ziemi horynieckiej 6 – Maskarada w Sopocie Małym

Służby milicji w powiecie lubaczowskim zajmowały się w szczególności wyszukiwaniem poukrywanych banderowców po wioskach i lasach. Na ciekawy ślad trafiono podczas jednej z akcji Krowicy Hołodowskiej w kwietniu 1946 roku, tam zdemaskowany upowiec sypnął między innymi banderowców ze wsi Sopot Mały, która leżała około 4 km od Horyńca.

Michał Woływa wraz z synem Stefanem miał należeć do siatki OUN. Syn Woływy działał w roju „Wesołyja”, liczącego 15 ludzi. To ten rój był odpowiedzialny za zbrodnicze działania w okolicy Horyńca, Nowin Horynieckich i Werchraty. Michał Woływa był informatorem dla bandy, przekazując przez syna różne informacje. Spotykali się w soboty.

Posiadając takie informacje, MO utworzyło oddział składający się z 70 ludzi, który miał za zadanie zlikwidować oddział „Wesołego”. Wyruszając na akcję, milicjanci poprzebierali się w różne ubrania, cywilne, mundury radzieckie, czy też niemieckie, a także pomieszane ich elementy. Wieli wyglądać na bandę, która zdobyła podczas akcji ubrania, tak właśnie najczęściej wyglądali upowcy, bo tak naprawdę nie mieli żadnych swoich mundurów, tylko przypinki z tryzubami na czapkach. Oddział tych przebierańców przetransportowano z Lubaczowa w okolicę Baszni, skąd dalej szli pieszo w kierunku na Horyniec i Sopot Mały. Ich przewodnikiem był członek UPA Piotr Skrypiec ps. „Oreł”, który postanowił współpracować ze stroną Polską.

W Sopocie znaleźli się późną nocą. Część ekipy została na skraju wioski, a część poszła z „Orełem” pod gospodarstwo Woływy. Upowcy mieli swoje specjalne znaki rozpoznawcze i hasła, dzięki którym się rozpoznawali. „Oreł” przejechał palcami po oknie i usłyszał pytanie z domu: Kto? Podano odpowiedź że Swój i hasło „Wesołyj”. Od razu gospodarz otworzył drzwi i radośnie witając się z „Orełem” rozmawiali chwilę. Przebierana banda udawała przechodzący oddział, który szuka informacji, stąd zapytano, czy było tutaj już wojsko. Woływa odpowiedział, że nie, ale ostatnio w Krowicy namierzono bunkier i wszystkich ujęto i że do Lubaczowa przyjechało sporo wojska, przez co wszędzie patrolują teraz i trzeba uważać. Przebierańcy widząc, że Woływa nic nie podejrzewa, kontynuowali śmiało swoje zamierzenia. Powiedzieli, że są tutaj po to, by zbadać sytuację, bo jutro ma się pojawić jego syn z ważną pocztą dla „Konrniejczukowa”. Tymczasem żona gospodarza przygotowała posiłek dla przybyłych, podano jajecznicę na boczku i herbatę.

Było już późno, chorąży Elceser, znający dobrze Ukraiński, udając dowódcę i nie chcąc stracić możliwości kontaktu z Woływą, zapytał, czy nie mogą się u niego gdzieś przespać. Ochoczo gospodarz się zgodził i powiedział, że ma nawet ukryty bunkier pod stodołą, gdzie mogą się ukryć. Szybko posłano po kilku przebieranych upowców, którzy byli w lesie, jednocześnie dając w ten sposób możliwość przekazania informacji reszcie, jak się potoczyła sytuacja. Wybrano kilku znających ukraiński, którzy poszli do gospodarstwa Woływy, a reszta tyralierą około 60 osób rozłożyła się i starannie zamaskowała w krzakach. Czekano na rozwój sytuacji.

Gdy nastał ranek, gospodyni przyniosła do bunkra śniadanie, które obecni tam ze smakiem spałaszowali. Musieli przeczekać cały dzień, siedząc jak na szpilkach, w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. Nie było to proste, bowiem spodziewali się potyczki i ostrej strzelaniny. Ich głównym celem było natrafić na syna gospodarza, którego spodziewali się wieczorem, ale nie mogli zbyt długo siedzieć na miejscu, bo uzgodnili z Woływą, że mają w nocy akcję, więc jak się ściemni, to pójdą. Ponieważ syn Woływy nie przychodził, w końcu zdecydowali, że pożegnają się z gospodarzem i pójdą. Było po ósmej wieczorem i grupa chor. Elcesera dołączyła do oddziału schowanego na skraju lasu. Tam zdecydowali, że nadal będą czekać w lesie i obserwować dom Woływy.

Po jakimś czasie cała wieś ucichła, wszyscy poszli spać, po wysiedleniach do USRR w wiosce zostało tylko kilkanaście rodzin. Nagle koło północy zaczął ujadać pies we wsi. Wszyscy ujrzeli w oddali skradającą się postać z pepeszą do obserwowanego domu. Przy drodze za płotem zamaskowany siedział chor. Elceser, gdy obok niego przebiegł upowiec, chorąży wyskoczył i zatrzymał go. Osłupiały z zaskoczenia upowiec zatrzymał się i poddał. Po zrewidowaniu, okazało się, że oprócz automatu miał jeszcze dobrze ukryty pistolet. Na gorąco postanowiono skonfrontować złapanego z „Orełem”, on rozpoznał go, nazywając znanym mu pseudonimem „Wir”. Natomiast schwytany dopiero po chwili wydusił z siebie, że nazywa się Woływa. Od razu zrobiono mu przesłuchanie. Powiedziano, że jego ojciec już wszystko wyśpiewał i teraz chcą tylko potwierdzenia tego co już wiedzą, jeżeli nie będzie współpracował, to dostanie kulkę w łeb. Młodzieniec okazał się bardzo miękki, bo z płaczem od razu mówił, że odpowie na każde pytanie. Zapytano go o bunkier Wesołego, odpowiedział, że na skraju wsi pod zabudowaniami jego ciotki jest bunkier i siedzi tam „Wesołyj” z 11 striłcami. Tam mieli czekać na niego, aż wróci.

Postanowiono od razu tam pójść, zakuto go w kajdanki i kazano prowadzić do bunkra. Po kilkudziesięciu minutach otaczali już wskazane miejsce. Tak jak zazwyczaj, schron usytuowany był pod stodołą. Ponieważ milicjanci już mieli za sobą wiele podobnych akcji, zastosowali klasyczny scenariusz. Najpierw „Oreł” podszedł ostrożnie do bunkra i oznajmił tam obecnym, że są otoczeni i jak nie wyjdą, to wrzucona zostanie do bunkra wiązka granatów. Niestety usłyszeli tylko głuchą ciszę. Nakazano „Wirowi” nakłonić upowców do poddania się, ale w odpowiedzi usłyszeli wtedy, że jest zdrajcą, psem i że zapłaci za zdradę. Po godzinie pertraktacji nie udało się osiągnąć porozumienia i wkurzony chor. Elceser wziął związane cztery granaty i odbezpieczył jeden z nich wrzucając do środka. Nastąpił głuchy wybuch, po których usłyszeli pojedyncze strzały. Banderowcy sami siebie wykańczali. Zazwyczaj właśnie tak robili, że do samego końca się nie poddawali, a jak już wszystko było stracone, to zabijali sami siebie. Dla pewności, jeszcze raz rzucono zachętę do bunkra, by ocaleni dobrowolnie wychodzili. Nie spodziewano się, ale nagle zobaczyli wychylające się z bunkra ręce jednego, potem drugiego ocalałego. Przestraszeni prosili by nie strzelać i mówili, że powiedzą wszystko co zechcą. Jeden o pseudonimie „Jawir” drugi „Koreń” zaczęli śpiewać, wszystko o co ich pytano. Dowiedziano się, że w bunkrze było 11 striłców i dowódca „Wesołyj”. Jednakże oni się wszyscy sami zastrzelili i do nich też krzyczeli by zrobili to samo. Nakazano im szybko wejść z powrotem i wyciągnąć tych martwych. Pierwszego wyciągnięto „Wesołyja”, jeszcze był żywy, ale zaraz zmarł, reszta już nie żyła.

Akcja dobiegła końca. Zmęczona ekipa udała się na posterunek MO w Horyńcu i po odpoczynku wrócili do Lubaczowa.