Historie z UPA

Bandy UPA na ziemi horynieckiej 7 – Akcja kontyngentowa na Rudzie Horynieckiej

Na początku stycznia 1946 roku zgłosił się na posterunek MO w Baszni Ukrainiec Dawydow, który rozpaczał, że banderowcy uprowadzili mu syna do bandy leśnej i oświadczyli, że syn będzie walczył za „Samoistną Ukrainę”. Zagrozili też, że jeżeli komuś o tym powie, to całą jego rodzinę wymordują, a dom spalą. Wielu zmobilizowanych w ten sposób młodych ludzi dawało się przerobić ideologicznie i wierzyli w „sprawę”, ale przede wszystkim w to, że po wojnie będą bohaterami i zostaną za to sowicie wynagrodzeni. Byli tacy, którzy nie wierzyli w złote góry i postanowili współpracować z polskimi służbami. Na taką współpracę zgodził się właśnie syn Dawydowa. Ukrainiec kontaktował się z milicjantami sposobami jak z filmu szpiegowskiego. Potrzebna była całkowita konspiracja, by upowcy nie dowiedzieli się, że ktoś od nich przekazuje informacje o ich akcjach. Można sobie wyobrazić na przykład sytuację, jak Dawydow sprzedaje kapustę na rynku w Lubaczowie, a milicjant kupuje od niego kapustę z ukrytą informacją. Dzięki przekazywanym w ten sposób informacjom udawało się namierzać kolejne pojedyncze bunkry w okolicy, gdzie siedzieli poukrywani upowcy.

5 sierpnia 1946 roku przyszedł na posterunek MO w Horyńcu ojciec Piotra Dawydowa. Był bardzo zdenerwowany, przyniósł wiadomość, że na następny dzień upowcy przyjdą po kontyngent świń na Rudę Horyniecką, razem z nimi będzie „Petko” (Piotr Dawydow). Prosił milicjantów o interwencję, bo jego syn był już całkowicie nerwowo wyczerpany i chciałby opuścić bandę. Informacja została dostarczona do komendy w Lubaczowie, gdzie zaczęto przygotowania do akcji, w której miało wziąć udział 80 funkcjonariuszy. Na odprawie uzgodniono, że mają szczególnie uważać na „ich człowieka”, którego trzeba wydostać z bandy. Ustalono hasło: „Piotr Jestem”, na które miano zareagować, że to ich człowiek i się nim zaopiekować. Grupa operacyjna wyruszyła pociągiem towarowym do Horyńca pod wieczór. Tam udano się miejscowy posterunek MO, gdzie Józef Witwicki został wyznaczony jako lokalny przewodnik, a kilku milicjantów dołączyło do plutonów operacyjnych.

Po około godzinie otoczono całą wioskę, szczególnie umacniając czaty od Wólki Horynieckiej, gdzie postawiono kilka erkaemów, bowiem był tam gęsty las. Noc była pogodna, dobrą widoczność zapewniał jasno świecący księżyc. Szczegóły akcji były wcześniej ustalone z „Petką”. Gdy banderowcy mieli wejść do wioski, „Petko” miał strzelić w powietrze serię i ukryć się w jakichś zabudowaniach na skraju wioski. Wyjść miał dopiero wtedy, gdy zostaną przez milicjantów wystrzelone trzy czerwone rakiety. Taki scenariusz był ustalony wcześniej, tylko nie znano jeszcze terminu i miejsca. „Petko” służył w kuszczu gospodarczym, dlatego często udawał się na akcje kontyngentowe, stąd czekano na okazję, kiedy sam zdecyduje, kiedy będzie chciał wyjść.

Koło północy jedna z grup obserwujących las dostrzegła spłoszone stado wron z lasu. Po chwili w oddali pojawiła się grupa ludzi idąca gęsiego, było to 28 ludzi uzbrojonych w karabiny. Nie otwierano ognia, bowiem ustalono, że strzelać będą tylko na rozkaz. Wpuszczono ich do wioski, od razu zaczęły ujadać psy, potem było słychać kwik świń, od razu zaczęli rekwirować trzodę. Tymczasem grupa operacyjna czekała na sygnał od „Petki”. Niestety sygnału nie było, napięcie wzrosło do zenitu, gdy banderowcy z workami zaczęli już wychodzić ze wsi. Milicjanci zdenerwowani sytuacją nerwowo patrzyli na dowódcę, bowiem za chwilę banderowcy mogli już zniknąć w lesie, ale on ze stalowymi nerwami czekał. Nagle z wioski usłyszeli serię z karabinu, banderowcy na skraju lasu stanęli jak wryci zdezorientowani i po chwili zaczęli uciekać. Na rozkaz porucznika Flisa otworzono ogień i posypał się grad pocisków kosząc upowców, reszta padła na ziemię. Przerwano ogień i wydano polecenie, by się poddali. Po chwili wstało 7 osób trzymając ręce w górze. Trzymając ich na celowniku, kilku milicjantów zrewidowało ich. Następnie udano się na miejsce, gdzie leżała reszta, sześciu z nich było ciężko rannych, ale żyli, inni zginęli. Polecono by zdobyć we wsi furmanki do przewiezienia rannych do Horyńca, wystrzelono też 3 czerwone rakiety, jako znak dla „Petki” i jedną zieloną na znak końca akcji. Odesłano rannych, jeden z nich zmarł. Po chwili w asyście dwóch milicjantów pojawił się też „Petko”.

Gdy oddział operacyjny dotarł z rannymi i jeńcami do Horyńca, czekały na nich już samochody ciężarowe, w jednym pojechali ranni z obstawą 20 żołnierzy a w drugim jeńcy z 25 ludźmi. Pojechali szybko do Lubaczowa, potem dojechała reszta. Od razu na komendzie przeprowadzono wywiad z „Petką”, który ujawnił im kolejne informacje odnośnie bunkrów.

Piotr Dawydow to jeden z wielu przypadków, dzięki którym udało się namierzyć dobrze zamaskowane bunkry, albo udające się na akcje bandy. Gdyby nie informacje z wewnątrz, na ziemi horynieckiej i okolicach UPA grasowałaby o wiele dłużej. Ciekawe jak teraz Ukraińcy postrzegają takie osoby jak Piotr „Petko” Dawydow?